Strony

Help...



Są takie wyrażenia, które po prostu mówią POMOCY, a które nie każdy potrafi odczytać.
Jak często słyszymy od przyjaciół/znajomych/obcych :"Jest w porządku" albo "Nic mi nie jest"?



A tak naprawdę osoba to mówiąca myśli o czymś zgoła innym. Nie jest w porządku, ale sobie poradzę <bez ciebie>. Najważniejsze jest zrozumienie kiedy ktoś mówi to poważnie, a kiedy żeby zwrócić uwagę na swój problem- a właśnie to sprawia największe trudności. No dobra, jeśli znasz kogoś, na przykład od dziecka, to od razu wiesz o co c'mon, ale czasami trzeba dojrzeć do poznania drugiej osoby i nauczyć się rozpoznawać znaczenia słów. By wiedzieć kiedy trzeba zareagować, czy interweniować.




Bo czasami jest tak, że nasz mózg dobrze nie pracuje, mamy gorszy dzień/tydzień/miesiąc, ale nie mamy problemów typu życie-śmierć. Żeby się otrząsnąć potrzebujemy jedynie czasu i odpoczynku. I tutaj wchodzi znienawidzona prze mnie fraza: Wszystko będzie dobrze. Po prostu nienawidzę tego słyszeć, a jeszcze bardziej denerwuje mnie gdy muszę to komuś powiedzieć, bo wiem, że to nic nie daje i tylko może bardziej nas zdołować. A jednak to mówię, bo są czasami takie sytuacje gdy nic innego nie przychodzi ci do głowy, przez co jeszcze się na siebie wkurzasz. Chcesz pomóc, powiedzieć coś mądrego, znaczącego, podnoszącego na duchu, a z ust wychodzi ci fraza-katastrofa.




Jednak ja też tak mam, takie dni/fazy/okersy, i wtedy nie potrzebuję by ktoś mi powiedział Wait and see lub Everything's going to be fine.
Potrzebuje osoby, która postawiłaby mnie do pionu i powiedziała żebym w końcu przestała jęczeć i marudzić bo mi życie ucieknie. Żebym w końcu pozbierała się do "kupy". Może przy tym również wstrząsnąć mną w inny sposób, najważniejszy jest szok i takie osoby.




... I need somebody.
TO DO IT!
TO MAKE IT!


Mardy Bum

Wydaje mi się, że każda z Nas ma w sobie to nieznośne coś. Coś co psuje i rujnuje wszystko, co staracie się zbudować. Wpada zawsze nie w tej chwili, co trzeba i czepia się o wszystko, o co nie powinno się czepiać, za to co ważniejsze 'czepienia' omija szerokim łukiem.
Macie? Ja mam.


Wbrew ogólnie przyjętym zasadom logiki (też mi niespodzianka...), lubię to. Strasznie. Dosłownie i w przenośni, bo przecież nie ma nic przyjemnego w tym, że ktoś bliski przyodziewa wspomnianą twarz tak z dwa razy na dzień, jeśli tylko nadarzy się okazja. Może... Nie ma też, dla mnie, nic przyjemniejszego niż krótkotrwały skok w furię. Możecie mnie nazwać sadystką i jestem gotowa się zgodzić. To niedobrze, wiem...

Mam jednak to niejasne przeczucie, że w tzw. sprawach sercowych to całkiem dobry sposób na... niepewność. Możecie mi wierzyć na słowo, tym bardziej, iż nie jestem w stanie furii, przysięgam. Kontynuując, nie byłam pewna. Wpadłam więc raz, dał radę. Całkiem nieźle, zresztą. Wy-zapewniał, wy-obiecywał mi cuda i wianki, ukoił lęki i ogólnie rzecz biorąc - wytrzymał. Później tylko stwierdzał, że przejdzie. Też nie najgorzej... Jednak (ha!) pewnego, całkiem trafionego, swoją drogą, czepienia - nie wytrzymał. I padł. 

Nie wiem, do czego zmierzam. Podejrzewam jednak, iż tylko do tego, że marzy mi się Ktoś, kto zauważy, że pamiętanie o tych miłych chwilach zwykle wypada mi z głowy i kto wytrzyma ze mną przez nieco dłuższy czas niż tylko ten, który będzie mi potrzebny do stwierdzenia, że niepewności już tu nie ma.


So don't You even try to stop me.

The song

Ostatnio wiele wspominałam i doszłam do wniosku, że z wieloma momentami z jakże długiej, aż 17-nastoleteniej, historii mojego cudownego i interesującego życia, wiążą się dane piosenki i ludzie, których już może nigdy nie spotkam albo nie mam ochoty już spotkać- wspomnienia jednak pozostaną do końca. Te bardziej i te mniej miłe, te kolorowe i te czarno-białe, te wszystkie, które sprawiły, że teraz jestem jaka jestem, te które w pewien sposób mnie zdefiniowały. I... szczerze mówiąc na nic innego bym ich nie zamieniła.


Co do piosenek, to nie wiem czy powinnam to pisać, bo niektórymi można by mnie szantażować <nie rób tego Mańka- grożę palcem>. 

A więc tak, z domem mojego dziadka kojarzy mi się piosenka z Anastazji, którą zawsze śpiewałam u niego w kuchni i do której tańczyłam, na zakończenie próbując kucnąć jak księżniczka. Mama mi wtedy kupiła taką kochaną sukienkę do kolanka, która świetnie się kręciła i naprawdę jak kucałam robiło się koło! Chociaż wiązało się to z wieloma nieudanymi wcześniej próbami.



Podobnie było z koloniami i obozami. Z każdym wiąże jedną i tylko jedną główną piosenkę. Na przykład na mojej pierwszej kolonii słuchałyśmy w kółko z koleżnką Smerfnych Hitów:


Tak więc gdy myślę:

Łeba-Holiday
Węgry-Elevation

A gdy przypomnę sobie koleżankę z gimnazjum w głowie mam tylko Single ladies, do którego próbowała tańczyć układ, ach, jakie te wspomnienia przerażające ^.^.

Z kolei z innym kolegą kojarzy mi się Frozen.

Gdy na hali zaciął się odtwarzacz i przez całe wakacje grając w badmintona słuchałam Umbrella- nauczyłam się tekstu na pamięć.

W mojej głowie jest wiele takich oto skojarzeń. Tych bardziej zawstydzających (których jednak tu nie dałam) i tych mniej. Tych które były, są i będą, i tych które dopiero powstają <Highway to hell - you know what I mean>. 


A Wy też tak macie? Czy coś konkretnego kojarzy Wam się z daną piosenką?


BE THE PERSON YOU WOULD LOVE.

Znalazłam to gdzieś kiedyś. Mogłam to przeczytać gdziekolwiek, a co ważniejsze kiedykolwiek. Ale nie, przeczytałam to w dość odpowiedniej chwili. W chwili, w której byłam zajęta odreagowywaniem i zwalaniem wszelkich niepowodzeń z pleców moich, na te inne. Wiecie, było mi tak źle i tak głupio, że tak jakoś spodobał mi się takowy sposób terapii. Działało dość długo. Do czasu...

Do czasu kiedy znalazłam tą genialną, moim skromnym zdaniem, myśl. Pamiętacie walentynkowy post? Podejrzewam, że właśnie robię kontynuację...

Siedzę czasem myśląc sobie, głupio bo głupio, iż 'znalazłby se chłopa...' (czytaj : fajnie by było gdyby ktoś normalny (o ponadprzeciętności szkoda wspominać...) pojawił się na sercowym horyzoncie). Taka myśl, jak to wszem i wobec wiadomo, ciągnie za sobą lawiny rozważań, fragmentów piosenek, albo i samych piosenek, wyobrażeń i tym podobnych.

Tu moim skromnym zdaniem swoje piętno odcisnęły na nas bajki z dzieciństwa, oglądane w kółko i w kółko, te same fragmenty, które w naszych głowach stworzyły wyidealizowany obraz tego, co teraz nazywamy MIŁOŚCIĄ<a ta w naszym realnym świecie istnieje w trochę innym wydaniu...>. Kiedy to książę uganiał się bez wytchnienia, wciąż i wciąż za wybranką swojego serca. Kiedy to żadne niżej położone części ciała nie miały prawa głosu i kiedy to zadanie księżniczki polegało na tym, że miała leżeć i pachnieć, a przy okazji trochę poczekać, aż...


...aż książę łaskawie ją znajdzie.
I może przy okazji troszkę się postara...

Kontynuując, siedzę i myślę i dochodzę w końcu do wniosku, że to czegoś we mnie jeszcze nie ma, coś przydałoby się pod szlifować, a coś jeszcze wymienić na coś nowego, albo też całkiem wyciąć, wymazać, wykasować, pozbyć się tego.

Gdzieś tam mam już niedbale nabazgrane szkice poprawek i przemeblowań, które już za niedługo, jak myślę, zagoszczą w mojej kochanej głowie (Co dziwne, od niedawna żyjemy ze sobą we względnej zgodzie…). Może mam też wstępny projekt lepszego, a to pewnie oznacza milszego dla innych życia? Tego nie wiem.



Ale dlaczego tak jest? Czy musimy się zmieniać aby zmienić coś  w sowim życiu? Czy aby znaleźć tego jedynego nie powinnyśmy być sobą? Tą samą osobą, która śpiewa piosenki z bajek Disneya na cały dom i pół osiedla/ulicy kiedy piecze? Tą samą, która zamiast słuchać na lekcji rysuje w zeszycie albo bezskutecznie próbuje ubrać w słowa to, co właśnie przebiega przez jej głowę? Tą samą, która myśli: nauczyłoby się szyć/ grać na gitarze ale nie ma na to czasu ani większej chęci? Jaki sens ma usilne kolorowanie zmienianie na całkiem inne swoich odczuć, wyobrażeń i, kto wie - może nawet myśli? Jaki sens ma obecnie ogólnie praktykowane uganianie się, a wręcz polowanie na faceta? Jaki sens ma przejmowanie przez dziewczyny, które muszą MUSZĄ mieć kogoś, kogokolwiek, zadania faceta, które polegało przecież w bajkach na walczeniu i bieganiu o nią i do niej?

Nie rozumiem tego. Czy tym sposobem nie wpływamy niekorzystnie na psychikę mężczyzn, którzy z natury powinni być tymi zabiegającymi o kobietę? Tak na prawdę to my ich uczymy takiego zachowania pchając się delikwentowi na kolana, narzucając się. Czy mężczyzna nie czuje się źle będąc zdobywanym a nie zdobywającym? Czy stracił już całą swoją ambicje? Przysłowiowe "jaja"? I sam nie potrafi już tego, co dawniej było naturalne? Kiedy ostatni raz kolega otworzył przed wami drzwi i przepuścił przodem? Czy odpowiedziałyście mu wtedy "Dziękuję"? Czy może same popchnęłyście/otworzyłyście, w końcu też możecie to zrobić. Po co stać i czekać?

Kobieta ma być rycerzem, który zdobywa serce księżniczki-faceta?

Podsumowując, z poczuciem lekkiego = ogólnego odbiegnięcia od zamierzonego tematu, chciałabym jedynie, żeby kiedyś wpadł na moją wymarzoną, dopracowaną mnie, na taką jaką chcę być mnie pewien książę-nie-książę taki jaki chcę żeby był (o tym kiedyś, kiedy się dowiem co to tak dokładnie miało znaczyć).

Coby ten niezbyt błahy temat nie umknął nam zbyt szybko z głów :



A może jakiś osobnik płci męskiej zawędrował na naszego bloga? Zechcesz to skomentować?

silly&not normal

Where's my brain?


Jak się pewnie domyślacie, przechodzę właśnie przez etap pod tytułem 'Mamo, tato, co się stało z moim mózgiem? Zapewne gdzieś się zapodział, bo akurat o to, w jego + moim przypadku nietrudno...'. 

Nie czuję przywiązania, z żadnej strony. Ani z dołu, ani z góry, ani nawet po bokach (coby nadać mej wypowiedzi nieco logiki...). Chodzę sobie jakoś tak, obojętnie. Nie zależy mi zbytnio na tym czy idę, po co idę, dlaczego idę, gdzie idę. Wszystko co tam może być, Wszystko co tam jest, Wszystko, czego tam nie ma, mało mnie interesuje. Nie rozglądam się. Wiem, że nic nie ma już mocy zatrzymania mojego spojrzenia na sobie, nawet na krótką chwilę.

Taka ogólna, wszystkiego-sięgająca obojętność to chyba najgorsza rzecz na świecie. Moja motywacja chowa się w szafie, gdzieś pod stertą spadających mi na głowę przy każdej możliwej okazji swetrów. Wszelkie chęci siedzą sobie pod łóżkiem i tylko kpią sobie ze mnie od czasu do czasu. Ktoś z drugiej strony rzuca mi smutne spojrzenie, jednocześnie śmiejąc mi się perfidnie w twarz (Albo dostaję szału/depresji/czegośtam, albo smutno mi na myśl o Czerwonym Smoku. Pojęcia nie mam. Nieważne.).



Nieważne. Słowo, które chodzi za mną krok w krok, jeśli akurat nie trzyma się mojej nogawki, wykrzykując przy tym trzymaniu swoje imię niczym zaklęcie i, oczywiście, sprawiając, że wszystko staje się upragnionym nieważnym. Czasem to przecież dobrze, zamienić swój smutek na nieważne, jednak w tym właśnie momencie mojego nędznego życia niegdyś dobre nieważnie stało się panem i władcą mojej głowy. Mam wrażenie, że to dlatego mój mózg ma wakacje (Chociaż on jeden...).

Może to szkoła? Może to ludzie w szkole? Może to nadmiar obowiązków? Może to niedomiar obowiązków? Może to uprzejmość wisząca w powietrzu? Nie wiem co, ale ewidentnie coś/ktoś zbiło/zbił mnie z mego koślawego tropu. Dobrze, że chociaż jedna niezbyt rozgarnięta chęć zechciała na sekundę wystawić nogę spod łóżka i tym samym sprawić, że piszę cokolwiek. 



Miejmy nadzieję, że terapia zadziała...

Słodkich, a co ważniejsze, mniej obojętnych niż moje snów. xoxo