Macie? Ja mam.
Wbrew ogólnie przyjętym zasadom logiki (też mi niespodzianka...), lubię to. Strasznie. Dosłownie i w przenośni, bo przecież nie ma nic przyjemnego w tym, że ktoś bliski przyodziewa wspomnianą twarz tak z dwa razy na dzień, jeśli tylko nadarzy się okazja. Może... Nie ma też, dla mnie, nic przyjemniejszego niż krótkotrwały skok w furię. Możecie mnie nazwać sadystką i jestem gotowa się zgodzić. To niedobrze, wiem...
Mam jednak to niejasne przeczucie, że w tzw. sprawach sercowych to całkiem dobry sposób na... niepewność. Możecie mi wierzyć na słowo, tym bardziej, iż nie jestem w stanie furii, przysięgam. Kontynuując, nie byłam pewna. Wpadłam więc raz, dał radę. Całkiem nieźle, zresztą. Wy-zapewniał, wy-obiecywał mi cuda i wianki, ukoił lęki i ogólnie rzecz biorąc - wytrzymał. Później tylko stwierdzał, że przejdzie. Też nie najgorzej... Jednak (ha!) pewnego, całkiem trafionego, swoją drogą, czepienia - nie wytrzymał. I padł.
Nie wiem, do czego zmierzam. Podejrzewam jednak, iż tylko do tego, że marzy mi się Ktoś, kto zauważy, że pamiętanie o tych miłych chwilach zwykle wypada mi z głowy i kto wytrzyma ze mną przez nieco dłuższy czas niż tylko ten, który będzie mi potrzebny do stwierdzenia, że niepewności już tu nie ma.
So don't You even try to stop me.