Strony

Doors painted with sun.

Czasem mam wrażenie, że wspominając, kroczę po niekończącym się korytarzu drzwi, wręcz całych ulicach. Każde z nich to jedna z decyzji jaką w życiu, ach, aż 18-letnim, podjęłam. Niektóre z nich są zamknięte na klucz gdy inne stoją przede mną otworem. Niektóre wyglądają jakby przeżyły Pierwszą Wojnę Światową, inne jakby wyjęto je z katalogu najnowszych modeli. Każde z nich ukształtowało moją osobowość. Doprowadziło mnie do tego miejsca, w którym teraz jestem, do tych ludzi, których teraz znam, do tych wniosków, które z nich wyciągnęłam (czasem z trudem, nie mogąc uwierzyć prawdzie…). Nauczyły mnie, no cóż, może zabrzmi to zbyt poważnie- życia. 



Idąc przez tą moją cudowną ulicę można zauważyć, że drzwi różnią się również kolorami, jakby chciały mi powiedzieć co czułam w danym momencie życia, gdy je zamykałam. Przez małe otwory na klucz mogę zobaczyć urywki zdarzeń, tak dla mnie wtedy znaczących. Nie każde mam ochotę znowu oglądać, do innych bym z przyjemnością wróciła.  Są też takie drzwi, których bałabym się znowu otworzyć, takie które swą czernią mogłyby konkurować z najgłębszą otchłanią. Wspomnienia które dawno wyparłam. Decyzję, których najbardziej żałuję. Wspomnienia, które bolą. Ich przeciwieństwem są te, które wyglądają jakby były pomalowane słońcem. Jasne i świecące, najpiękniejsze do tej pory chwile życia. Decyzję, które uważam w 100% za słuszne i mam nadzieję, że z czasem będzie ich coraz więcej.



Ale prawdą jest, że żadnych z tych drzwi/decyzji bym nie wymazała, nie postąpiłabym inaczej, bo one są mną.


Jedyne czego nie wiedzę to droga przede mną, droga do końca.


A Wam życzę jak najwięcej wspomnień w kolorze słońca!


NotNormal
Napisane dawno temu i opublikowane teraz dzięki What's up, my head, 
czasem trzeba kogoś kto Cię zmotywuje... 
Do Zobaczenia/Usłyszenia po maturze (może wcześniej ;*- mam nadzieję)

Letting go...

Ostatnio często przechodzą mi przez głowę dorosłe (w moim mniemaniu) myśli. Czy to dziwne, czy też nie - nie wiem, nie chcę wiedzieć. Lubię je. Wszędzie słyszałam, że osiemnaście, to tylko liczba, i że w sumie nic się nie zmienia. A tu, proszę. Moje myśli zmieniają się. Zaczynają się układać i nie biegają już jak oszalałe, po mojej biednej niekiedy głowie.

Zmierzam do tego (żeby napisać posta, bo tęsknię, ale temat musi być, więc szukam...), że ludzie się zmieniają. Nie wiem dlaczego, ale wiem za to, że czas to właśnie to miejsce, gdzie wszystko się odbywa. Przyczyny, jak zauważam, są różne.


W życiu tak już chyba jest, że ludzi trzyma przy sobie:

a) miejsce;
b) cel;
c) czynniki zewnętrzne, tzn. szkoła, znajomi;
d) czynniki wewnętrzne, tzn. tak zwane uczucia.

I tak... Widzę, co widzę. Swoje wiem, a jeśli nawet nie wiem, to czuję. Nie do wszystkich podpunktów znajduję odnośnik w mym szarym życiu, ale z tych, które miały lub właśnie mają miejsce, staram się (tak właśnie, dokładnie tak, jak zrobiłaby dorośle myśląca kobieta) wyciągać wnioski. Najbezpieczniejsze jak tylko się da, a to dlatego, że całe życie byłam mistrzynią w wyciąganiu pochopnych, często korzystnych jedynie dla mojej osoby wniosków.

Skoro ktoś chce odejść/nie chce zostać lub, najzwyczajniej w świecie - nie chce mu się zostać, daj spokój. Ktoś mądry powiedział:


Jeśli coś kochasz, puść to wolno. Jeśli wróci do Ciebie, jest Twoje. 
Jeśli nie wróci, oznacza to, że nigdy od początku Twoje nie było.


Nigdy, nigdy nie zdarzyło mi się o tym pamiętać, kiedy z beznadziejną nadzieją (w oczach, głosie, głowie...) starałam się przekonać kogoś, by po prostu został. I zawsze było to samo - nie. Nigdy mi się to nie udało. I właśnie teraz, osiemnastoletnia ja, mówię sobie (i Wam także!), że skoro nikt nie zadał sobie na tyle trudu, by zostać, to to wcale nie musi oznaczać, że stało się tak z mojej winy, że coś ze mną było nie tak. Mówię sobie, że nie warto marnować sił na trzymanie kolejnej osoby. Mówię sobie, że może warto mocniej ufać tym, których mam. I wreszcie, staram się siebie przekonać, że kiedyś znajdzie się ktoś, ba! całe grono ludzi, którzy będą chcieli być obecni, ze względu na mnie i na siebie, nie przez chwilę, ale na dłużej. Na bardzo długo.



!H.a.p.p.y!




Zmordowana biologią chemią biologią chemią biologią chemią biologią chemią biologią 24/7
what's up, my head?miłego słuchania, czytania i oczekiwania na następny post,
który - jak wynika z przeprowadzonych przez produkujące się tutaj maturzystki (o zgrozo!)
 pojawi się lada moment po maturze

xoxo

Plany i ugody.

Nie raz, nie dwa układałam sobie w głowie idealnie nieidealne scenariusze na przyszłość. Nie raz, nie dwa wszystko się rozsypywało i leciało z wiatrem w siną dal. Słowem - plany spełzają zwykle na niczym, te moje. Te inne, to dopiero wyzwanie - wpisać się w taki plan. Bo każdy człowiek ma jakiś swój plan na to, co chce, żeby było za lat... trzy przypuśćmy. Nie zawsze dane nam jest się dowiedzieć jakie są punkty tego planu, albo sami nie chcemy ich znać. Ciężko to wytłumaczyć...

Życie jest poplątane. I tu wpadam na kłębek wełny, tylko splątany z kilku/wielu (?) nitek, czyli uczuć i wspomnień, wyrzeczeń i rozczarowań, a i kłębków jest całe mnóstwo, kłębków - znaczy relacji, z ludźmi. Tak tym razem będę tłumaczyć me myśli.

Każdy z nas ma swój własny kłębek, i jeśli decydujemy się zostać częścią czyjegoś życia, a więc kłębka, musimy być gotowi na to, że w końcu aktualność naszej nici w owym kłębku może ulec przedawnieniu. Ciężko mi o tym pisać, bo biorąc pod uwagę wiek w jakim teraz jestem, żaden z kłębków nie jest pewny. (Wszystkie te głupie rzeczy jak matura, odległości między miastami albo i krajami, i tak dalej.)


Nic nowego nie odkryłam, jestem tego świadoma. Zawsze tak było, z każdą zmianą szkoły, miejsca zamieszkania, albo i z wiekiem. Zmniejszenie kontaktów właściwie do zera jest niejednokrotnie naturalną sprawą. Nie raz już to przeszłam, i żyję.

Niestety ludzie dorastają, co ciągnie za sobą (przynajmniej u mnie) świadomość własnych uczuć. Dlaczego tak robię a tak nie robię. Dlaczego powinnam chcieć tego a nie tego. I wreszcie, dlaczego chciałabym widzieć niektóre osoby znacznie częściej, niż przewiduję, że będę je widywać w ciągu przyszłych lat, wykluczając trzecią klasę LO.

Mam doświadczenie w pisaniu wiadomości (all the time - tak, wiem...), maili, chciałabym dopisać listów, ale skłamałabym. Jednak ta forma może się czasem przejeść, znudzić, lub zwyczajnie nie wystarczyć, bo przecież nie sposób zapisać spojrzenia, uśmiechu, głupiej miny za pomocą zwykłego alfabetu. Bo litera, to nie człowiek i za literą się nie tęskni, litery się nie poznaje, nie pyta o zdanie. Lubię pisać, ale nie aż tak, jak lubię kilka moich nowych/nie tak nowych wełnianych kłębków.

Nie widzę zbyt wielu wyjść, a przedstawię moje :
1. Starać się widzieć to, co najlepsze. Nie próbować na siłę się zniechęcać, szukać najgorszych stron, bo lepiej mieć za kim tęsknić, niż nie mieć do kogo wracać.
2. Lepiej przestać łamać sobie serce pytaniami typu 'Co będzie za dwa lata?', 'Znajdzie dla mnie czas?', 'Będzie w ogóle chciała/chciał go znaleźć?'. Tego nie wiem, dowiem się w swoim czasie, albo wcale. A skoro pytania łamią serce, to na pewno także mnie zamykają, a nikt nie tęskni za kimś, kogo nie zna.
3. Spotkania po dłuższej przerwie dają zdecydowanie więcej przyjemności.

~ szczęśliwa po napisaniu po tak długiej przerwie
what's blabla





Wakacyjnej beztroski, Kochani!

Czemu łatwo tak? Why it is so easy?


Usiądź! Porozmawiać z Tobą chcę
Bo od wielu dni i lat
Pytań, które bolą nazbierało się
A odpowiedzi nie dał nikt...



Każdy czasem, albo nawet często, ma tak, że stawia pytania za późno. Za późno na uzyskanie odpowiedzi, za późno na reakcje, za późno na przebaczenie. To taka ludzka rzecz- unikanie, odwlekanie, bagatelizowanie. Zazwyczaj robimy to z bardzo prostego powodu- boimy się odpowiedzi. Odpowiedzi, która byłaby sprzeczna z naszymi poglądami, emocjami, Odpowiedzi, która by nas mogła zranić. Ale czy to nie właśnie te niewypowiedziane pytania, które linijkami zapełniały przez lata czyste strony w naszym sercu, tak, że teraz by odszukać jedno trzeba przewertować cały księgozbiór milionów egzemplarzy z różnych okresów, nie bolą bardziej niż właśnie szczera rozmowa, która przecież nie trwałaby latami? Ciążą nad nami, szykując się do wybuchu w najmniej spodziewanym momencie. Bo przecież nie da się powstrzymywać przez cały czas. Każdy kiedyś w końcu doprowadzi się do takiego momentu, z którego nie będzie możliwy już odwrót, medytacja już nie pomoże a nazbierane pytania popłyną potokiem słów w towarzystwie drugiego potoku-łez.

Everyone has, sometimes even really often, those moments when they realise, that it's too late for some questions. It's too late for getting answers, too late for reactions, too late for forgiveness.  It's just a human thing- avoiding, delaying, undervaluing. Generally we do it out of a very simple reason- we are afraid of the answer. Answer that could be opposite to our own beliefs, emotions. Answer that could hurt us. But don't those unspoken questions, that for years have been filling up unwritten pages in our heart and now in order to find one you need to flick through the hole library full of books from different periods of your life, hurt more than honest conversation, that, for God's sake, wouldn't last forever? They are waiting, getting ready to explode in the most unexpected moment, from which will be no escape. Because you can't hold yourself for all the time. Everyone will finally end up in this kind of place with no return and meditation won't help either, those accumulated questions will flow with stream of words in company with another stream, stream of tears.

Powiedz, czemu łatwo tak
Potrafimy ranić?
A o wiele trudniej jest
Po prostu... wybaczyć?


Zranić drugą osobę- nic prostszego. Powiedzieć za dużo, więcej niżby się chciało- również nic prostszego. Wybaczyć, gdy ktoś zrobi to Tobie? O, z tym już jest trudniej...Jednak najgorszą rzeczą jaką możemy zrobić jest chowanie urazy, w ogóle rozpamiętywanie przeszłości czy słów drugiej osoby. Sobie wybaczyć gdy powie się o jedno słowo za dużo nie jest w cale tak trudno, po prostu usprawiedliwiamy się przed lustrem, że to wcale takie złe/głupie/niemiłe/wredne/itp... to to nie było, ale jednak, drugą osobę mogło zaboleć. Więc gdy już pominiemy etap narcyza, przechodzimy do drugiego- bardziej skomplikowanego- trzeba pójść i przeprosić. Dzisiaj? Nie, pewnie jeszcze ktoś się na nas gniewa. To może jutro? Nie, to też będzie jeszcze za wcześnie? I tak, jak już wcześniej pisałam, robimy  to co nam najlepiej wychodzi, zwlekamy. Nie ruszymy dupy, tylko czekamy, a podczas czekania sytuacja się pogarsza, aż w końcu nic się już nie da z tym zrobić, bo minęło już za dużo czasu. Jednak gdy to nas dotknie jakaś nieprzyjemność chcemy aby zostało to jak najszybciej wyjaśnione, chociaż samo wybaczenie może zając trochę więcej czasu. Potrzeba szczerej rozmowy jest wtedy najważniejsza, ale bardzo rzadko dwustronna. 

Hurt someone- nothing simpler. Say too much, more than you would like to- again, nothing simpler. Forgive, when it happens to you? Oh, it's harder... However, the worst thing we can do is to hold the grudge, to brood on the past or words of others at all. To forgive yourself when you say one word too much isn't that hard, we are just justifying ourselves in front of a mirror that it wasn't that bad/stupid/unpleasant/mean/etc..., but anyway it could have hurt the other person. So, when we are after this narcissist stage, we go to the second one- more complicated- we have to go and apologize. Today? No, it's to soon. Maybe tomorrow? No, it's also too soon. And we go on like that, as I wrote earlier, we're doing what we are best at, we are delaying. We won't get to do it, we are just waiting, while things are getting worse, till nothing can be done, cause too much time has passed. However, when we are the one tackled by unpleasantness, we want it to be clarified as soon as possible. Although, forgiving itself can take a little bit longer. A need of honest conversation is the most important, but not always double sided.




Życie...
Czy to musi być jak gra
W której nie wygrywa prawie nikt
Kochać każdy przecież może,
Ale kto przed miłością nie ucieka dziś?


Dlaczego tak często stawiamy barykady, mury nie do sforsowania? Chcemy kochać i być kochanym, ale sobie tego odmawiamy, często nieświadomie. Żyjemy, oddychamy i czasami czujemy tą niemiłą, kłującą pustkę, która lubi być naszym cieniem, nie do pozbycia się, brakuje nam chęci do zajrzenia w głąb siebie i mozolnej próby rozebrania tych podwójnych, potrójnych, poczwórnych, ..., murów, które  umacniały się przy każdym naszym rozczarowaniu czy niepowodzeniu.

Why do we put up barricades, walls that can't be overcame? We want to love and be loved back, but unconsciously, we are denying ourselves to love. We are living, breathing and sometimes feeling this unpleasant, stabbing emptiness, that likes to be our own shadow, shadow  we can't get rid of. We lack willingness to look deep inside and try to take apart these double, triple, fourfold, ..., walls, which were fortified every disappointment or failure.

Już każdy kłamie nawet w snach
W marzeniach oszukuje...
W świecie gdzie nawet prawdy cień
Rani lub zabija
Kłamstwo potrzebne nam,
Jak chleb...



... jak codzienny chleb...


Niedawno natknęłam się przypadkiem na tą piosenkę zespołu TSA i z całą przykrością muszę stwierdzic, że już nie pisze się takich madrych tekstów. Tekstów, które sprawiłyby, że idąc miastem zatrzymałabym się na chwilę, zamyślona. Słuchając jej miałam wrażenie, że pomimo różnicy pokoleń, słyszę o tym, co mam w swoim sercu.
 
Lately I came across this song (by TSA) and I have to say, with all the unpleasantness, that they don't write as smart lyrics as this one, now. Lyrics that could make me stop while I'm walking down the street, make me wonder. When I was listening to it, despite generation gap between me and the band, I thought that I'm listenig to what is in my heart.



Jakoś tak mnie wzięło na pisanie po angielsku... Za rok matura i przydałoby się pisać jak najwięcej, bo zawsze to odkładam, niestety nigdy mi się nie chce, nawet zadania domowe piszę godzinę przed lekcją tydzień po ostatecznym terminie... Muszę znaleźć trochę motywacji, więc wołam SOS!

O tym, jakie są granice ludzkiej głupoty.


Charakteryzuję się nadmierną wrażliwością, a to i tak mało powiedziane (...), na uszczypliwość z podszewką haftowaną niczym innym, jak tylko głupotą. I o tym dzisiaj.

Mówi się i słyszy, iż 'głupota ludzka nie ma granic', niezwykle trudne to zadanie - nie zgodzić się z tym twierdzeniem. Jestem pewna, że nie raz, nie dwa byłyście w sytuacji, gdzie bezgraniczność owego przymiotu całego ogromu ludzkich charakterów i charakterków stawiała nieprzekraczalne dla szczęśliwego posiadacza tej, jakże wspaniałej przyjaciółki codziennej niedoli, granice. Granice, za którymi chowały się tolerancja, zrozumienie, sympatia i nie tylko. Nikomu z tymi granicami nie jest dobrze, to jasne (dopisałabym z chęcią niczym blask głupoty ale nie lubię być niemiła (...)). Więc po co tak na prawdę są stawiane?

Przypuszczam, iż mają one za zadanie nic innego, jak tylko uświadomienie podmiotu biegle władającego (nazwijmy głupotę - szablą) (a więc -->) szablą, że nie jest taki niezwyciężony jak mu się wydaje. Sprawa wygląda dość prosto, wręcz banalnie, nieprawdaż? Pewnie 'prawdaż', ale niestety - jedynie dla ludzi stojących za ścianą = dla tych, którzy ośmielili się ją postawić, a to, oczywiście dlatego, że władający szablą władają szablą. W następstwie temu, który wybudował ręce opadają z podziwu nad, niezrównanym z żadnym innym - władaniem, a władający? Wciąż włada. I władać będzie dopóty, dopóki nie opadnie z sił lub (i tu wypada jedynie zaklinać bądź modlić się za biedaka, by stało się jednak to -->) szabla mu nie wyleci z rąk.


Wątpliwości co do tego, iż zdecydowanie lepiej być stroną budującą, nie ma. Budujesz, umacniasz, czekasz. Przy okazji zaprawiasz w boju swoją cierpliwość. Jeśli jesteś w miarę miłosierna, pomagasz stępić tę na zmianę tnącą powietrze i uderzającą w cegły szablę. A nóż widelec uda się, jak nie za trzecim to za 3.000 razem. Próbować warto, zwłaszcza wtedy, kiedy masz pewność iż pod maską głupoty (czasem głupoty z dodatkami, na przykład z dodatkiem naiwności, bezgranicznego zaufania lub kiepskiego humoru) kryje się ciekawy obiekt, w miarę podobny do inteligentnej istoty ludzkiej, tylko na przykład niedoświadczony i tylko przez to pozostający pod władzą własnej głupoty. Jestem pewna, że o tym przekonałyście się nie raz. No... chyba, że jesteście czarnymi dziurami jeśli chodzi o cierpliwość i miłosierdzie...

Przyjemnym nigdy w życiu nie określiłabym stania przed i walenia szablą w mur. To pewnie żadne odkrycie i świetnie zdaję sobie z tego sprawę. Stoisz tam, walisz i walisz, po co? - pojęcia nie masz, ale w nagrodę mało Cię to obchodzi. Brzmi znajomo? Dla mnie, owszem. Nie raz, nie dwa sama się przyczyniałam do stawiania przede mną murów i murków (moja głupota lubi mnie odwiedzać średnio raz na pół sekundy, więc mury są w sumie wpisane w naturalny przebieg zdarzeń). Nie przeszkadza mi to zbytnio, bo wiem, że w końcu nawet najtwardsze mury się skruszą (wietrzenie skał, czy coś w tym stylu... tak, wiem to z geografii...), mury opadną a przed mymi oczyma ukaże się ocean zrozumienia i dobroci, a mój przeciwnik będzie mógł się poszczycić niesłychanie wielkimi pokładami cierpliwości. Lub nie...

Gdyby tylko nie istniały momenty zdawania sobie sprawy z własnej głupoty... Czułabym się taka mądra i... doświadczona. Ahh...


Życzę Wam, Moje Drogie, wielu momentów po obu stronach. Nie, nie jestem niemiła. Uważam jedynie, iż w obydwu przypadkach nauczycie się wiele i jeszcze więcej, tak, że w końcu będziecie już tylko stawiać mury, które dzięki Wam będą opadać na dźwięk pstryknięcia palców (mam na myśli uczone przemowy, i tym podobne).

Fifty shades of a Woman...

Każda z kobiet ma tysiące twarzy i tylko o niej samej zależy komu je pokaże. Ale jak to się dzieje, że czasami same siebie nie kontrolujemy? Chcemy zrobić coś, a skutek jest taki, że wychodzi całkowita odwrotność naszych intencji. Chcemy się pokazać z jak najlepszej strony i się błaźnimy. Przy chłopaku, który nam się podoba też wychodzimy na dziwne, niemiłe? Czy same w pewien sposób, niezamierzony, się zwodzimy? Tysiące wyobrażeń= tysiące twarzy, ale kiedy to one zaczynają mieć nad nami kontrolę? Kiedy zapominamy o sobie i żyjemy już cudzym wyobrażeniem o Nas samych? Zakładamy maskę niemożliwą już do zdjęcia.


...hiding yourself...


Gubimy się w sobie, a przecież tak być nie powinno. Raz miłe a raz tak wredne, że nie da się wytrzymać, nawet z samą sobą. Może boimy się zranienia? Dlatego zakładamy tą "szyderczą maskę", a może chcemy się  komuś podlizać i zakładamy tą "jestem taka słodka, że torcik wedlowski to przy mnie cytryna", ale czy przymierzając nowe twarze, jesteśmy potem w stanie odróżnić je od naszej prawdziwej, własnej? Tej, która może się nam w 100 % nie podobać, która sprawia nam tyle kłopotów, którą chciałybyśmy zmienić/podrasować ale nie wiemy jak? Jakże miło byłoby mieć złoty środek na zmianę. Po prostu powiedzieć sobie jakie chciałybyśmy być i the end-takie jesteśmy. Dlaczego tak się nie da? Dlaczego trzeba się samodoskonalić, żeby coś, w miarę sensownego, z tego wyszło?


Mówi się, że kobieta zmienną jest.
Nawet gdy tego nie chce? 
Niestety. 

Sama siebie czasem nie rozumiem, nie wiem dlaczego robię to co robię, czy mówię to co mówię. Czasem- nie pomyślę i powiem coś czego będę żałować, wdepnę w sytuację, w której być nie powinnam i zabłądzę w niekończącym się labiryncie niedomówień. Ale wtedy, żadna maska mnie nie uratuje i sama będę musiała się z tym zmierzyć. Ale póki co, robię to co wychodzi mi najlepiej- odwlekam...

CAUSE YOU DON'T WANT TO FACE YOURSELF...
... CAUSE YOURSELF IS WHAT YOU'RE AFRAID OF...

LOVE in the air (?)

Love DESPERATION in the air...


Wiem, że może jest to dość pesymistyczne i uwierzcie mi, że wcale tak o miłości nie myślę, tylko po prosu już nie mogę znieść tych feromonów w powietrzu. Feromonów, które już nawet nie pachną, a śmierdzą desperacją. Rozumiem, że komuś może się ktoś podobać, że chciałby/aby z nią/nim chodzić, ale po co szukać sobie kogoś na siłę. I na siłę tego kogoś podrywać? Takich ludzi jest mi po prostu żal, bo nawet jeśli jako taki związek z tego wyjdzie to na pewno nie długodystansowy.

Mam wrażenie, że niektórzy ulegają presji otoczenia. Zrobiło się w końcu ciepło, przyroda budzi się do życia, kwiaty kwitną i coraz więcej par korzysta z pogody. Idziesz sobie przez miasto i zawsze jakąś spotkasz, w szkole też nie przejdziesz korytarzem jakiejś nie widząc, ale po co od razu czuć się  źle z tym, że jesteś singlem? Szukać kogoś na siłę, by nie odstawać? Albo za namową przyjaciółki, bo ona ma chłopaka i fajnie byłoby pójść na podwójną randkę? Tak się po prostu nie powinno robić, trzeba pomyśleć jeszcze o uczuciach tej drugiej osoby. Czy to nie jest w pewien sposób- wykorzystywanie? Są takie osoby, które mam wrażenie, zabiłyby za "napój miłosny", którego mogłyby użyć kiedy im się podoba i na kim im się podoba. Tylko czy byłaby to miłość? Czy odważyłyby się użyć antidotum? Nie przyzwyczaiłyby się za bardzo do bajki?



Przepraszam, że tak pisze, ale są to wnioski z moich wnikliwych obserwacji behawioralnych, możecie się z tym nie zgadzać (to jeszcze wolny kraj ;D) i jeżeli tego nie obserwujecie we własnym otoczeniu- to Wam zazdroszczę.

Na osłodę, jakże gorzkiego wywodu...

I'm slowly freaking out...

Lubię zaczynać od pytań, zacznę i teraz.

Zdarzają Wam się czasem momenty zdegustowania własną osobą a tym samym pragnienia bycia kimś innym? Czy to przypadkiem nie są najsmutniejsze momenty w Waszym niepowtarzalnym życiu? W moim są.


Skupianie się na tych, które lubią zaskoczyć wtedy, kiedy jesteś w samym środku oceanu nudy albo pustkowia pomysłów, prościej kiedy nudzi Ci się tak, że aż strach zapędzać się w gdybające obszary Twej nieobliczalnej wyobraźni, bo wiesz, że one zawsze znajdą Ci przygnębiający sposób na nudę, byłoby bez sensu. Wszem i wobec wiadomo, że tego typu momenty chęci na wymianę nie bolą. Wiadomo także, że jeszcze nic nigdy do żadnego życia nie wniosły, są więc bezcelowe. Zróbże coś po prostu, albo nie rób nic.

Znacznie dotkliwsze są przecież te będące wynikiem zdawania sobie sprawy. Na przykład z tego, że wszyscy wokół wytyczyli już sobie jako tako swoje życiowe ścieżki na najbliższych parę lat, a Ty... A Ty co? Ty wiesz jedynie, jaki jutro jest dzień. I źle Ci z tym, nie wiesz co robić, gubisz się... Chciałabyś być na ich miejscu i wiedzieć, że idziesz właściwą drogą, że znaki na niej nie są mylące, a co najważniejsze, że ta droga dokądś prowadzi. Tylko skąd mieć pewność, że oni wiedzą...

Pewność to zdecydowanie obce mi pojęcie. Niepewność wokół mnie - pal sześć. Niepewność we mnie to kręta droga pod stromą górę. Nie potrafię na przykład ufać w słowa, zawsze zostają w moim zawierzeniu luki niepewności, a przez to wrogości. Najprościej tłumaczy się na kochaniu, zatem... Słyszysz z czyichś ust to magiczne słowo i... zamierasz. Zamierasz, bo nie wiesz, co ten ktoś mógł wsunąć pod ten ładnie brzmiący wyraz. Może sprzedaje Ci podpuchę? Może swoją własną niepewność? Może chce po prostu zbadać Twoją reakcję? Może jednak chodzi o to, że nikt takich słów nie rzuca od tak, na wiatr, nie wyrzuca jak papierków z kieszeni i nie obdarowuje nimi przypadkowo napotkanych osób? Nigdy nie wiadomo, i właśnie w tym miejscu moja niecierpliwość aż mnie skręca i wywraca na drugą stronę. Dlaczego? Dlaczego nikt nie może dać mi przyzwolenia na zaglądnięcie pod mówiącą 'kocham' (przypominam, na przykład 'kocham') czaszkę? Życie byłoby o tyyyle prostsze, przyjemniejsze... mniej wypełnione pomyłkami... NUDNIEJSZE.

Decyzje. Właściwie owych decyzji podejmowanie. Czy ktoś nad wyraz uczynny nie zechciałby, od czasu do czasu, wpełznąć pod moje kości mózgo-czaszki i trochę po majstrować przy moim systemie trafnego oceniania zaistniałej sytuacji? Ktokolwiek? Potrzeba zdecydowania się zachowuje się tam czasem jak rozwścieczony zwierz, i tłucze i tłucze i tłucze mi grzbietem po już wcześniej wspomnianych czaszkowych kościach, po prostu nieznośnie. 

Chociaż... To coś przy podobnym sercowym czymś jest niczym, nieprawdaż? Tu przynajmniej łzy nie mówią swoich trzech nic niewartych groszy...


Po pewnym czasie przychodzi jednak, dość niezapowiedziana, nie zawsze miła i przyjemna konkluzja, która mówi zapewne nie tylko mnie, że nawet to chwilowe bycie kimś innym nie miałoby żadnego sensu. To chyba jasne, że nie ma na świecie roli, którą mogłabym odegrać lepiej niż moją własną, a co jeszcze jaśniejsze, nie ma na świecie nikogo, kto umiałby moją rolę zagrać równie dobrze jak ja.

Szkoda tylko, że każdej z nas zdarza się czasem o tym fakcie zapomnieć...

Nobody is irreplaceable.

Nie ma ludzi niezastąpionych.

Niestety.

Wydaje mi się, że każdy w swoim życiu, dłuższym czy krótszym, się z tym w końcu spotyka. Lubi to chodzić za nami jak zły cień, który pojawia się w promieniu słońca, tak upragnionego, i niszczy poczucie satysfakcji.

Zaburza nasz światopogląd już od dziecka, od pierwszego przedstawienia w przedszkolu, w którym miałaś grać ale się rozchorowałaś i zastąpiła cię koleżanka, po przyjaciółkę, która wymieniła cię na "lepszy model", czy w końcu pracodawcę, który znalazł kogoś bardziej kompetentnego, wykwalifikowanego. Podkopuje poczucie własnej wartości.



Nawet jeżeli wiemy, że coś chyli się ku końcowi, decydujemy się coś przerwać, zrezygnować z czegoś, to nigdy w takim momencie nie myślimy o tym co będzie za parę miesięcy, czy może nawet lat. Jak wtedy będziemy się z tym czuć. Najważniejsze jest w tym momencie podjęcie tej trudnej decyzji, czasami spowodowanej czymś innym, ważniejszym. Z tzw. "przyczyn wyższych". Kończymy pewien rozdział życia. Nieme THE END, którego nie ma się odwagi wypowiedzieć na głos.

I tak oto rezygnujemy z czegoś co sprawiało nam tyle radości i satysfakcji, czasami nawet rezygnujemy z pasji. Ilu ludzi na świecie musiało przerwać karierę (jakąkolwiek), z np. powodów zdrowotnych? Ilu z powodu braku czasu/ środków/ wsparcia? Czy Ty kiedyś z czegoś nie zrezygnowałaś, nawet nie próbując, bo pomyślałaś: Co inni sobie o mnie pomyślą? albo Jak to będzie wyglądało?



Teraz, gdy minęło już prawie pół roku odkąd zawiesiłam swoją działalność jako tłumacz, wchodzę i widzę na stronie nową osobę, która zajęła lukę stworzoną przeze mnie, chcąc nie chcąc czuje żal. Wiem, że była to świadoma decyzja, moja decyzja, ale jednak. Człowiek lubi się łudzić, że zastąpiony nigdy nie będzie, a życie lubi klarować złe osądy...

Next?

What NEXT?
Co teraz?
Gdzie?
Dlaczego?
Po co?
Z kim?
W którą stronę?


Nie wiem dokładnie jakie myśli towarzyszą tegorocznym maturzystom, nie wiem też jak to będzie ze mną za rok. Ale w tym momencie targają mną sprzeczne uczucia. Z jednej strony nie mogę się już doczekać by zamknąć ten rozdział mojego życia i (jak na załączonym obrazku) nie musieć widywać już niektórych ludzi, przebywać z nimi, czy nawet ich słyszeć.  Jednak każda moneta ma dwie strony. Z niektórymi osobami trudno będzie mi się pożegnać, a jeszcze trudniej stanąć przed tym decydującym momentem w życiu. Maturą. Bo co jeśli wszystkie marzenia jakie w życiu miałaś nagle wyparują. Tak wiem, są poprawki, ale nawet jeśli, to czy ta porażka nie wpłynie i tak jakoś na twoje myślenie? Samopoczucie? Nie załamie?

Od dziecka każdy z nas snuje niekończącą się nić marzeń o tym co zrobi gdy już będzie DOROSŁY. Ale im bliżej tej "dorosłości" tym trudniej.

Będąc w podstawówce chcesz już być w gimnazjum, nie wiesz dokładnie dlaczego, po prostu chcesz się czuć ważniejszy, starszy, lepszy. Patrzysz na licealistów i myślisz jak to oni mają fajnie, że wszystko już mogą.

W gimnazjum marzysz już o liceum. Zaczynasz też myśleć o tym czasie w trochę innych kryteriach. Fajny chłopak ma teraz inne znaczenie. Liceum= wolność, prawo jazdy, dowód osobisty i wszystkie związane z nim udogodnienia (you know what I mean).

Jednak życie lubi płatać figle.


Gdy już napiszesz egzamin gimnazjalny, do którego btw dużo nie musiałeś się uczyć (mówię z perspektywy licealistki) stajesz przed pierwszym "trudnym wyborem w życiu". Do którego liceum chcę pójść? Gdy już dokonasz tego jakże kłopotliwego wyboru i złożysz papiery i hura(!) dostaniesz się tam gdzie chciałeś, masz przed sobą cudowne dwa miesiące nieróbstwa. I CIESZ SIĘ NIMI.

W liceum wszystko zależny od tego jaki wybierzesz profil, to definiuje ile, według wszystkich dookoła, powinieneś się uczyć. Tak więc:

Humany- nic nie robią, czasem pouczą się na historię.
Biol-chemy- tylko się uczą i nie maja życia poza szkołą.
Mat-fizy- to podobno ci najfajniejsi, wyluzowani. Uczą się kiedy chcą.

I szczerze mówiąc, z autopsji muszę się z tym zgodzić, ale, właśnie, jest jedno ważne ALE. Wszystko zależy od danej osoby. Nie będę się kłócić z tym, że 90% uczniów na danym profilu jest opisana wyżej, a 2% się do tego nie przyznaje. Największą trudnością jest znaleźć w takiej klasie osobę z tych pozostałych 8% i mieć nadzieję, że jest fajna, a nie że jest to hipokryta maskujący swoje prawdziwe oblicze ironią.

Ale wracając do tematu. Gdy jest się już w tym sławnym LICEUM nie czuje się w ogóle starszym czy ważniejszym. W środku jest się cały czas tym samym człowiekiem. Bardzo rozczarowujące gdy porówna się nasze wyobrażenia z n lat wstecz. Skończenie 18 lat też nie jest przełomem w życiu, jedyne co cieszy to zdane prawko. A tak na prawdę, to już od 2 klasy liceum czuje się na karku zimny oddech upiora-maturki. 

Widząc tegorocznych maturzystów, którzy jeszcze niedawno byli na naszych ciepłych posadkach drugoklasistów i to, że już od maja to nas w szkole będą nazywać maturzystami... Bezcenne... Po prostu cuuudowne uczucie przejmującego paraliżu.

No... Przepraszam za nieco czarny obraz rzeczywistości zwanej liceum. Wiem, że te lata na długo pozostaną w mojej pamięci, a gdy już będę po tym trzyletnim transie, to się okaże, że były to najlepsze 3 lata mojego życia, ale w końcu pamięta się tylko te dobre rzeczy, prawda? Stres związany z maturą szybko chce być zapomniany.



PS. Polecam film The Art of Getting By

Help...



Są takie wyrażenia, które po prostu mówią POMOCY, a które nie każdy potrafi odczytać.
Jak często słyszymy od przyjaciół/znajomych/obcych :"Jest w porządku" albo "Nic mi nie jest"?



A tak naprawdę osoba to mówiąca myśli o czymś zgoła innym. Nie jest w porządku, ale sobie poradzę <bez ciebie>. Najważniejsze jest zrozumienie kiedy ktoś mówi to poważnie, a kiedy żeby zwrócić uwagę na swój problem- a właśnie to sprawia największe trudności. No dobra, jeśli znasz kogoś, na przykład od dziecka, to od razu wiesz o co c'mon, ale czasami trzeba dojrzeć do poznania drugiej osoby i nauczyć się rozpoznawać znaczenia słów. By wiedzieć kiedy trzeba zareagować, czy interweniować.




Bo czasami jest tak, że nasz mózg dobrze nie pracuje, mamy gorszy dzień/tydzień/miesiąc, ale nie mamy problemów typu życie-śmierć. Żeby się otrząsnąć potrzebujemy jedynie czasu i odpoczynku. I tutaj wchodzi znienawidzona prze mnie fraza: Wszystko będzie dobrze. Po prostu nienawidzę tego słyszeć, a jeszcze bardziej denerwuje mnie gdy muszę to komuś powiedzieć, bo wiem, że to nic nie daje i tylko może bardziej nas zdołować. A jednak to mówię, bo są czasami takie sytuacje gdy nic innego nie przychodzi ci do głowy, przez co jeszcze się na siebie wkurzasz. Chcesz pomóc, powiedzieć coś mądrego, znaczącego, podnoszącego na duchu, a z ust wychodzi ci fraza-katastrofa.




Jednak ja też tak mam, takie dni/fazy/okersy, i wtedy nie potrzebuję by ktoś mi powiedział Wait and see lub Everything's going to be fine.
Potrzebuje osoby, która postawiłaby mnie do pionu i powiedziała żebym w końcu przestała jęczeć i marudzić bo mi życie ucieknie. Żebym w końcu pozbierała się do "kupy". Może przy tym również wstrząsnąć mną w inny sposób, najważniejszy jest szok i takie osoby.




... I need somebody.
TO DO IT!
TO MAKE IT!


Mardy Bum

Wydaje mi się, że każda z Nas ma w sobie to nieznośne coś. Coś co psuje i rujnuje wszystko, co staracie się zbudować. Wpada zawsze nie w tej chwili, co trzeba i czepia się o wszystko, o co nie powinno się czepiać, za to co ważniejsze 'czepienia' omija szerokim łukiem.
Macie? Ja mam.


Wbrew ogólnie przyjętym zasadom logiki (też mi niespodzianka...), lubię to. Strasznie. Dosłownie i w przenośni, bo przecież nie ma nic przyjemnego w tym, że ktoś bliski przyodziewa wspomnianą twarz tak z dwa razy na dzień, jeśli tylko nadarzy się okazja. Może... Nie ma też, dla mnie, nic przyjemniejszego niż krótkotrwały skok w furię. Możecie mnie nazwać sadystką i jestem gotowa się zgodzić. To niedobrze, wiem...

Mam jednak to niejasne przeczucie, że w tzw. sprawach sercowych to całkiem dobry sposób na... niepewność. Możecie mi wierzyć na słowo, tym bardziej, iż nie jestem w stanie furii, przysięgam. Kontynuując, nie byłam pewna. Wpadłam więc raz, dał radę. Całkiem nieźle, zresztą. Wy-zapewniał, wy-obiecywał mi cuda i wianki, ukoił lęki i ogólnie rzecz biorąc - wytrzymał. Później tylko stwierdzał, że przejdzie. Też nie najgorzej... Jednak (ha!) pewnego, całkiem trafionego, swoją drogą, czepienia - nie wytrzymał. I padł. 

Nie wiem, do czego zmierzam. Podejrzewam jednak, iż tylko do tego, że marzy mi się Ktoś, kto zauważy, że pamiętanie o tych miłych chwilach zwykle wypada mi z głowy i kto wytrzyma ze mną przez nieco dłuższy czas niż tylko ten, który będzie mi potrzebny do stwierdzenia, że niepewności już tu nie ma.


So don't You even try to stop me.

The song

Ostatnio wiele wspominałam i doszłam do wniosku, że z wieloma momentami z jakże długiej, aż 17-nastoleteniej, historii mojego cudownego i interesującego życia, wiążą się dane piosenki i ludzie, których już może nigdy nie spotkam albo nie mam ochoty już spotkać- wspomnienia jednak pozostaną do końca. Te bardziej i te mniej miłe, te kolorowe i te czarno-białe, te wszystkie, które sprawiły, że teraz jestem jaka jestem, te które w pewien sposób mnie zdefiniowały. I... szczerze mówiąc na nic innego bym ich nie zamieniła.


Co do piosenek, to nie wiem czy powinnam to pisać, bo niektórymi można by mnie szantażować <nie rób tego Mańka- grożę palcem>. 

A więc tak, z domem mojego dziadka kojarzy mi się piosenka z Anastazji, którą zawsze śpiewałam u niego w kuchni i do której tańczyłam, na zakończenie próbując kucnąć jak księżniczka. Mama mi wtedy kupiła taką kochaną sukienkę do kolanka, która świetnie się kręciła i naprawdę jak kucałam robiło się koło! Chociaż wiązało się to z wieloma nieudanymi wcześniej próbami.



Podobnie było z koloniami i obozami. Z każdym wiąże jedną i tylko jedną główną piosenkę. Na przykład na mojej pierwszej kolonii słuchałyśmy w kółko z koleżnką Smerfnych Hitów:


Tak więc gdy myślę:

Łeba-Holiday
Węgry-Elevation

A gdy przypomnę sobie koleżankę z gimnazjum w głowie mam tylko Single ladies, do którego próbowała tańczyć układ, ach, jakie te wspomnienia przerażające ^.^.

Z kolei z innym kolegą kojarzy mi się Frozen.

Gdy na hali zaciął się odtwarzacz i przez całe wakacje grając w badmintona słuchałam Umbrella- nauczyłam się tekstu na pamięć.

W mojej głowie jest wiele takich oto skojarzeń. Tych bardziej zawstydzających (których jednak tu nie dałam) i tych mniej. Tych które były, są i będą, i tych które dopiero powstają <Highway to hell - you know what I mean>. 


A Wy też tak macie? Czy coś konkretnego kojarzy Wam się z daną piosenką?


BE THE PERSON YOU WOULD LOVE.

Znalazłam to gdzieś kiedyś. Mogłam to przeczytać gdziekolwiek, a co ważniejsze kiedykolwiek. Ale nie, przeczytałam to w dość odpowiedniej chwili. W chwili, w której byłam zajęta odreagowywaniem i zwalaniem wszelkich niepowodzeń z pleców moich, na te inne. Wiecie, było mi tak źle i tak głupio, że tak jakoś spodobał mi się takowy sposób terapii. Działało dość długo. Do czasu...

Do czasu kiedy znalazłam tą genialną, moim skromnym zdaniem, myśl. Pamiętacie walentynkowy post? Podejrzewam, że właśnie robię kontynuację...

Siedzę czasem myśląc sobie, głupio bo głupio, iż 'znalazłby se chłopa...' (czytaj : fajnie by było gdyby ktoś normalny (o ponadprzeciętności szkoda wspominać...) pojawił się na sercowym horyzoncie). Taka myśl, jak to wszem i wobec wiadomo, ciągnie za sobą lawiny rozważań, fragmentów piosenek, albo i samych piosenek, wyobrażeń i tym podobnych.

Tu moim skromnym zdaniem swoje piętno odcisnęły na nas bajki z dzieciństwa, oglądane w kółko i w kółko, te same fragmenty, które w naszych głowach stworzyły wyidealizowany obraz tego, co teraz nazywamy MIŁOŚCIĄ<a ta w naszym realnym świecie istnieje w trochę innym wydaniu...>. Kiedy to książę uganiał się bez wytchnienia, wciąż i wciąż za wybranką swojego serca. Kiedy to żadne niżej położone części ciała nie miały prawa głosu i kiedy to zadanie księżniczki polegało na tym, że miała leżeć i pachnieć, a przy okazji trochę poczekać, aż...


...aż książę łaskawie ją znajdzie.
I może przy okazji troszkę się postara...

Kontynuując, siedzę i myślę i dochodzę w końcu do wniosku, że to czegoś we mnie jeszcze nie ma, coś przydałoby się pod szlifować, a coś jeszcze wymienić na coś nowego, albo też całkiem wyciąć, wymazać, wykasować, pozbyć się tego.

Gdzieś tam mam już niedbale nabazgrane szkice poprawek i przemeblowań, które już za niedługo, jak myślę, zagoszczą w mojej kochanej głowie (Co dziwne, od niedawna żyjemy ze sobą we względnej zgodzie…). Może mam też wstępny projekt lepszego, a to pewnie oznacza milszego dla innych życia? Tego nie wiem.



Ale dlaczego tak jest? Czy musimy się zmieniać aby zmienić coś  w sowim życiu? Czy aby znaleźć tego jedynego nie powinnyśmy być sobą? Tą samą osobą, która śpiewa piosenki z bajek Disneya na cały dom i pół osiedla/ulicy kiedy piecze? Tą samą, która zamiast słuchać na lekcji rysuje w zeszycie albo bezskutecznie próbuje ubrać w słowa to, co właśnie przebiega przez jej głowę? Tą samą, która myśli: nauczyłoby się szyć/ grać na gitarze ale nie ma na to czasu ani większej chęci? Jaki sens ma usilne kolorowanie zmienianie na całkiem inne swoich odczuć, wyobrażeń i, kto wie - może nawet myśli? Jaki sens ma obecnie ogólnie praktykowane uganianie się, a wręcz polowanie na faceta? Jaki sens ma przejmowanie przez dziewczyny, które muszą MUSZĄ mieć kogoś, kogokolwiek, zadania faceta, które polegało przecież w bajkach na walczeniu i bieganiu o nią i do niej?

Nie rozumiem tego. Czy tym sposobem nie wpływamy niekorzystnie na psychikę mężczyzn, którzy z natury powinni być tymi zabiegającymi o kobietę? Tak na prawdę to my ich uczymy takiego zachowania pchając się delikwentowi na kolana, narzucając się. Czy mężczyzna nie czuje się źle będąc zdobywanym a nie zdobywającym? Czy stracił już całą swoją ambicje? Przysłowiowe "jaja"? I sam nie potrafi już tego, co dawniej było naturalne? Kiedy ostatni raz kolega otworzył przed wami drzwi i przepuścił przodem? Czy odpowiedziałyście mu wtedy "Dziękuję"? Czy może same popchnęłyście/otworzyłyście, w końcu też możecie to zrobić. Po co stać i czekać?

Kobieta ma być rycerzem, który zdobywa serce księżniczki-faceta?

Podsumowując, z poczuciem lekkiego = ogólnego odbiegnięcia od zamierzonego tematu, chciałabym jedynie, żeby kiedyś wpadł na moją wymarzoną, dopracowaną mnie, na taką jaką chcę być mnie pewien książę-nie-książę taki jaki chcę żeby był (o tym kiedyś, kiedy się dowiem co to tak dokładnie miało znaczyć).

Coby ten niezbyt błahy temat nie umknął nam zbyt szybko z głów :



A może jakiś osobnik płci męskiej zawędrował na naszego bloga? Zechcesz to skomentować?

silly&not normal

Where's my brain?


Jak się pewnie domyślacie, przechodzę właśnie przez etap pod tytułem 'Mamo, tato, co się stało z moim mózgiem? Zapewne gdzieś się zapodział, bo akurat o to, w jego + moim przypadku nietrudno...'. 

Nie czuję przywiązania, z żadnej strony. Ani z dołu, ani z góry, ani nawet po bokach (coby nadać mej wypowiedzi nieco logiki...). Chodzę sobie jakoś tak, obojętnie. Nie zależy mi zbytnio na tym czy idę, po co idę, dlaczego idę, gdzie idę. Wszystko co tam może być, Wszystko co tam jest, Wszystko, czego tam nie ma, mało mnie interesuje. Nie rozglądam się. Wiem, że nic nie ma już mocy zatrzymania mojego spojrzenia na sobie, nawet na krótką chwilę.

Taka ogólna, wszystkiego-sięgająca obojętność to chyba najgorsza rzecz na świecie. Moja motywacja chowa się w szafie, gdzieś pod stertą spadających mi na głowę przy każdej możliwej okazji swetrów. Wszelkie chęci siedzą sobie pod łóżkiem i tylko kpią sobie ze mnie od czasu do czasu. Ktoś z drugiej strony rzuca mi smutne spojrzenie, jednocześnie śmiejąc mi się perfidnie w twarz (Albo dostaję szału/depresji/czegośtam, albo smutno mi na myśl o Czerwonym Smoku. Pojęcia nie mam. Nieważne.).



Nieważne. Słowo, które chodzi za mną krok w krok, jeśli akurat nie trzyma się mojej nogawki, wykrzykując przy tym trzymaniu swoje imię niczym zaklęcie i, oczywiście, sprawiając, że wszystko staje się upragnionym nieważnym. Czasem to przecież dobrze, zamienić swój smutek na nieważne, jednak w tym właśnie momencie mojego nędznego życia niegdyś dobre nieważnie stało się panem i władcą mojej głowy. Mam wrażenie, że to dlatego mój mózg ma wakacje (Chociaż on jeden...).

Może to szkoła? Może to ludzie w szkole? Może to nadmiar obowiązków? Może to niedomiar obowiązków? Może to uprzejmość wisząca w powietrzu? Nie wiem co, ale ewidentnie coś/ktoś zbiło/zbił mnie z mego koślawego tropu. Dobrze, że chociaż jedna niezbyt rozgarnięta chęć zechciała na sekundę wystawić nogę spod łóżka i tym samym sprawić, że piszę cokolwiek. 



Miejmy nadzieję, że terapia zadziała...

Słodkich, a co ważniejsze, mniej obojętnych niż moje snów. xoxo

GIRLY Fight Club

Wiecie co? Mam wrażenie, że ten blog działa na mnie w sposób terapeutyczny. Nie wiem. Może to tylko ja, ale tak właśnie się czuje, właściwe to czuje się coraz lepiej sama ze sobą. I tak oto doszłam do:

I'M DONE WITH FAKE FRIENDS!

To moje postanowienie, którego zamierzam się trzymać, jak najdłużej. Tak więc, ażeby było to powiedziane- zamieszczam tutaj. Ogłaszam to wszem i wobec- nie ma już odwrotu!

 

To dla mnie przyjemność zacytować 'Wiecie co? Mam wrażenie, że ten blog działa na mnie w sposób terapeutyczny. Nie wiem. Może to tylko ja, ale tak właśnie się czuje, właściwe to czuje się coraz lepiej sama ze sobą.' Od zawsze podobało mi się w pisaniu właśnie to, że Moja Ja wychodzi powoli z zagubionej w rzeczywistości tego świata istotki, jaką czuję się (jestem?) nie pisząc. Pojawia się nagle, wychodzi z napisanych słów i daje mi siłę, na bycie taką, jaką chcę być, ale sama jakoś nie potrafię. Popycha mnie do łapania się sprawdzonych podpór, sprawia, że jestem.


 A teraz druga część tego oto posta:

POMYSŁ:

Może, jeżeli oczywiście chcecie i będziecie miały czas, napiszecie coś od siebie. Coś co spędza Wam sen z powiek. O przyjaźni, tej prawdziwej bądź fałszywej. O chłopaku, z którym się pokłóciłyście i same nie wiecie o co, albo po prostu o Waszej relacji. Cokolwiek, co przyjdzie Wam do głowy. My Wasze teksty zamieścimy na Tym blogu, ponieważ to nie jest tylko nasza walka, lecz każdej z NAS - dziewcząt. Nie musicie się podpisywać, wystarczy wysłać maila ma mój: notnormalexistence@gmail.com lub silly's: spinka32@hotmail.com.

P.S. I Ona się mnie jeszcze pyta : podoba Ci się w ogóle pomysł? 

Kochane, a co Wy myślicie?
 Not Normal & Silly

Poradnik. Jak zniczczyć przyjaźń.





Plan działania w 3 krokach:

KROK 1: Gdy trafiacie do innych klas, na początku utrzymujecie kontakt (około rok jest normalnie- tak jak było wcześniej), później się zaczyna: spotykacie się lecz coraz rzadziej. Nowi znajomi, nowe obowiązki, innymi słowy: brak czasu.  Lecz jeszcze znajdujecie te 2 godziny na rozmowę w kawiarni raz na tydzień.

KROK 2: Masz tyle na głowie, że nie masz czasu na napisanie nawet SMSa, a poza tym, dlaczego to ja mam pisać? On/ona by nie mógł/a?  W lawinie obowiązków o tym nie myślicie, jak oddalacie się od ludzi, którzy rok wcześniej byli Twoją "odskocznią" od szarego, monotonnego życia.






KROK 3: Mijają 2 miesiące a Ty z nim/nią w ogóle nie rozmawiałaś i szczerze mówiąc nawet nie tęskniłaś, nie czułaś przemożnej chęci kontaktu, jak dawniej- codziennego. Spotykacie się i oboje czujecie się głupio. Wiecie, że to już nie jest przyjaźń... Pomimo wspólnej historii, a może nawet na wskroś wspomnieniom, które zostaną z Tobą do końca, tak samo jak poczucie, że zawaliłaś, że sama to zepsułaś.

Brawo!!! To już kolejna osoba do skreślenia z szybkiego wybierania...


DELETE message


I szczerze mówiąc jest to poradnik napisany moim życiem, korzystałam z niego wiele razy, czasem nawet nie zdając sobie z tego do końca sprawy.

+ 1 mała RADA: Jeżeli chcesz mieć prawdziwego przyjaciela, upewnij się, że będzie on takim.  Osoba, która już ma  tysiące "przyjaciół", znajomych czy kolegów nim nie będzie, albo tylko przez krótki okres, a potem zostaniesz sama. Taka osoba tak naprawdę nie dba o przyjaźń, mimo pozorów. Bo po co o nią dbać, gdy ma się jej na pęczki, co robi jeden przyjaciel w tą czy tamtą? Ja niestety dotąd miałam w większości takich "przyjaciół".

Może jestem masochistką? Może nie mam szczęścia do ludzi? Może takie osoby mi imponują i wychodzę na tym tak jak wychodzę? Albo może po prostu za często stawiam mury przed osobami, które mogłyby być dla mnie "prawdziwe", a które nie potrafią ich sforsować? A taka osoba, taka "sztuczna przyjaciółka" zrobi wszystko, żeby się czegoś dowiedzieć i jej się to udaje. A gdy problemy się kończą już jej nie interesujesz, zostawia Cię samą z jeszcze wyższymi murami.

Czy ktoś je przeskoczy/zburzy?